Nasze Małe Camino – Mirabella i Sabina

Przed bramą klasztoru OO.Dominikanów w Sandomierzu.Żadna z nas nie była na Camino w Hiszpanii, ja (Mirabella) w zeszłym roku sama szłam przez tydzień Via Regia z Wrocławia w stronę Zgorzelca (dotarłam do Henrykowa Lubańskiego). Rodziny i praca też dały nam w tym roku tylko tydzień na nasze Małe Camino między Sandomierzem a Krakowem. Odcinki rozpięte między kolejnymi parafiami św. Jakuba już na pierwszy rzut oka wydawały się zbyt długie, jak na pojedyncze dni Drogi dla dwóch czterdziestek wyrwanych zza biurka, więc ruszałyśmy z założeniem „jak Bóg da”.

SOBOTA
8 sierpnia 2009, Sandomierz

Najpierw dał Organizatorów, którym wielka wdzięczność! Kasia i Marek, wraz z zaprzyjaźnioną Beatą odebrali nas po południu z dworca autobusowego w Sandomierzu, zawieźli pod klasztor Dominikanów (ze startowym kościołem św. Jakuba), gdzie poznałyśmy kolejnego weterana Camino, przeora, ojca Wojciecha.

Credenciale i mapy.

Marek rozrysował Drogę na naszej samochodowej mapie z precyzją zawodowego geodety, następnie nasi Organizatorzy uzyskali dla nas nocleg w opuszczonej bursie przy pobliskiej plebani u św. Pawła, a potem oprowadzili po mieście. Oprócz zabytków, Sandomierz ma też w Rynku, nie do ominięcia bar z pierogami – 25 smaków (skosztowaliśmy około 12: włoskie, chłopskie, węgierskie, ruskie…). Do bursy dostałyśmy czajnik, w łazience była ciepła woda, spanie na wygodnym piętrowym łóżku (miałyśmy swoje śpiwory). Wygoda.Sandomierz - przed Bramą Opatowską.

NIEDZIELA
9 sierpnia 2009 Sandomierz-Przybysławice

Obudziłyśmy się na mszę o 6.30 w kościele św. Pawła (w św. Jakubie pierwsza była o 9.00, trochę za późno jak na początek wędrownego dnia). Po mszy świętej do własnego stołu zaprosił nas pogodny proboszcz, ks. kanonik Krzysztof Jan Rusiecki i wraz z nim oraz z wesołym, lekko sarkastycznym księdzem wikarym zjadłyśmy wspaniałe śniadanie, prowadząc wcale niebłahą rozmowę o Kościele. Otrzymałyśmy folder o zabytkach Sandomierza, szczególnie o kościele p.w. Nawrócenia Św. Pawła Apostoła, wpisałyśmy się do księgi domowych gości, zostawiłyśmy ofiarę za nocleg i zaopatrzone w błogosławieństwo poszłyśmy pożegnać się z ojcem Wojtkiem, który też skolekcjonował nasze autografy oraz obdarzył niezwykle hojnie: dał nam na drogę swoją własną, przywiezioną z Camino, różowokremową muszlę św. Jakuba. Wielkie Bóg zapłać!

Wraz z nami ruszył i przez godzinę towarzyszył nam Marek. Tego dnia droga wiedzie między niekończącymi się sadami położonymi na łagodnych pagórkach. Jest cudowne słońce i lekki wiatr – idealna pogoda na spacer. Tysiące drzew ugina się pod niedojrzałymi jeszcze jabłkami lub dojrzałymi, aż opadającymi brzoskwiniami, morelami i przejrzałymi, a nie zebranymi wiśniami. Dochodzą do koloru śliwki i pomidory. Mijałyśmy też zagony dziwnej, niegłowiastej kapusty – może na paszę? Całość jest bezkresna i wygląda dostatnio oraz profesjonalnie – jabłonki typu wąskie wrzeciono rosną przypięte do palików, paliki przymocowane do długich stalowych lin rozciągniętych między betonowymi słupami, pod drzewami odchwaszczone chemicznie, w drogach między liniami drzew pokoszone. Ileż inwestycji, by wydobyć z drzewa jak najwięcej owocu. Nowy obraz (1) Nie jest to romantyczne, ale wygląda schludnie. Gdy nie patrzeć z bliska na szczegóły, nawet prawie naturalnie.
Jutrznia odprawiona w południe (hmm..) w takim sadzie obejmuje myślą dzieło Pana Boga w przyrodzie i w człowieku.

Przyjęłyśmy zasadę, że w profesjonalnych sadach z ziemi owoców nie zbierają, więc co na ziemi, to gościnne. Sabina w życiu nie jadła tak słodkich polskich moreli, a dla mnie ich smak był wspomnieniem z dzieciństwa, gdy na małym straganie, odganiając się od setki os, przez jeden dzień sprzedawałam takie morele z sadu mojej kuzynki z Sandomierza właśnie..

Przed Śmiechowicami żółte ręcznie malowane oznakowanie skierowało nas na drogę, która miała ostatnią strzałkę na dziwnej betonowej sławojce z … prysznicem? Po bliższym przyjrzeniu stwierdziłyśmy, że budyneczek zawiera pewnie pompę, podłączoną do stawu, który był tuż za nim i pewnie jest to pompa wodna do celów pożarowych. Ale wyglądało bajecznie… Poszłyśmy za strzałką, ale na tym znaki się skończyły. Zapytana mieszkanka przydrożnego domu powiedziała, że dobrze idziemy do Świątnik, na skrzyżowaniu mamy iść dalej prosto, ale z tego co wie, strzałki biegną trochę inną drogą, jakbyśmy straciły jakąś odnogę w lewo. No cóż, poszłyśmy za radą, i na skrzyżowaniu, koło krzyża z 1 lipca 1865 roku (pewnie powstańczy) poszłyśmy prosto. Nowy obraz (2)
Do Świątnik doszłyśmy tak zmęczone, że postanowiłyśmy zakończyć na tym dzień. Na plebanii przywitał nas proboszcz, ksiądz kanonik Ignacy Koziński, który właśnie na 16.00 szedł odprawiać mszę. Przeczekałyśmy mszę świętą, a potem poszły wraz z sołtysem do remizy, która miała być naszą przystanią. Pierwotnie, tuż po wejściu, podziękowałyśmy za udostępnienie lokum, ale gdy ksiądz z sołtysem poszli, ja zaczęłam czuć, że musimy uciekać. Remiza była w stanie trwałego remontu przyszłej, a dotychczas nieistniejącej łazienki, wszędzie był charakterystyczny cementowy pył, jedyną możliwość noclegu widziałam na pozestawianych ze sobą stołach. Schronienie tylko dla bardzo twardych ludzi lub na ciężką pogodę. Ja niestety jestem alergikiem, po paru minutach czułam jak mi puchnie wszystko w nosie i pieką oczy. Trzeba było zmykać. Myślałyśmy, że może ksiądz pomoże nam znaleźć coś innego, ale nie było go na plebanii, więc ruszyłyśmy dalej, choć dwie godziny wcześniej myślałyśmy, że nie zrobimy ani metra więcej. Ku własnemu zdziwieniu doszłyśmy aż do Przybysławic, do Jarka i Uli Paczkowskich, właścicieli Dworu na Wichrowym Wzgórzu (modernizowanego obecnie dworku, w którym będzie hotel z restauracją) koło którego swój również piękny dom postawili.

Dom Jarka i Uli, dwadzieścia metrów od Dworu na Wichrowym Wzgórzu, widok poranny

Jarek, z wykształcenia inżynier rolnik, właściciel firmy budowlanej, okazał się poetą i organizatorem ogólnopolskiego konkursu poetyckiego im. Bruno Jasieńskiego, a w dodatku, do swoich wierszy zaczął pisać melodie i tworzyć z nich piosenki. Do późnego wieczora rozmawialiśmy przy herbacie i migdałach, słuchając jego utworów. Jak dobrze, że są tacy ludzie na Ziemi. Nowy obraz (4)

W udostępnionym nam schludnym i czystym pokoju miałyśmy jednak towarzystwo – wielkiego pająka, który schował się pod trzecim łóżkiem (Sabina odmówiła pomocy w jego ukatrupieniu, więc zażądałam spania przy świetle), oraz uroczą, ciemnoszarą malutką myszkę, która na bezczelnego wchodziła i wychodziła przez uchylone drzwi balkonowe (a która wzbudzała większe emocje w Sabinie, bo ja lubię gryzonie). Na noc poszła sobie całkiem, widocznie ona, w odróżnieniu od gościnnych gospodarzy, nie lubiła intruzów. No cóż, też nie wiem, co dokładnie bym zrobiła, gdyby mi nocą weszła na buzię, ale była prześliczna – miała okrągłe uszka i szlachetne, smukłe rysy pyszczka oraz aksamitne futerko w grafitowym odcieniu. No, gdyby przyszła w towarzystwie większej swojej rodziny, mogłoby niewiele zostać z kabli lub zapasów jedzenia, ale była naprawdę ładna. Rano jeszcze Jarek karmi nas swoim śniadaniem, zostawiamy trochę kasy, robimy zdjęcia przy domu i przy Dworze na Wichrowym Wzgórzu i idziemy dalej. Chyba tam zostawiłam ładowarkę do Nokii, przez co miałam dodatkowy powód, by całkiem wyłączyć telefon. I dobrze, nawet nie dzwonię w tej sprawie, może się komuś przyda?

 Dwór na Wichrowym Wzgórzu

PONIEDZIAŁEK
10 sierpnia 2009 Przybysławice-Klimontów-Wiśniowa

Z Przybysławic do Klimontowa drogą. Księży nie było – pojechali na odpust do sąsiedniej parafii. Ale kolegiata otwarta i pięknie brzmiała w niej nasza jutrznia (tym razem o przyzwoitej porze, ok. 8.00). Pieczątkę do credenciala otrzymałyśmy od Sióstr Najświętszego Imienia Jezus, mieszkających opodal rynku, idziemy szosą do Szymanowic. Kończą się sady, jak nożem uciął, zaczynają pola i lasy. W Szymanowicach dwaj stolarze, robiący na czyimś domu podbitkę, wykonali nam w muszli od ojca Wojtka dziurkę i dali plastikowy sznur, pozwalający na jej powieszenie na plecaku. Umawiamy się, że będziemy ją nosić na zmianę – jeden dzień Sabina, jeden ja. W Rybnicy odpoczęłyśmy w gospodarstwie państwa Radomyskich, u których można też umówić nocleg. Za Rybnicą las, pełen komarów. Założyłyśmy buty i długie nogawki (dotychczas cały czas szłyśmy w sandałach, zresztą jak przez dalszą większość Drogi). Komary chciały nas zeżreć. Odpoczynek za Rybnickim lasem. Muszla u Sabiny.

Gdzieś potem, wstyd przyznać, jednak nie zanotowałam gdzie, chyba w Łukawicy, piękny widok. Dwoje nastolatków maluje niezwykłą bramę – stalowe płyty z naspawanymi konturami rycerzy i siewcy na polu. Okazuje się, bramę stworzył pradziadek, a prawnuki konserwują. Niech żyje rodzinna tradycja!

Nowy obraz (8)

W Wiśniowej Poduchownej wielkie szczęście. Ksiądz proboszcz Krzysztof Barański właśnie w pośpiechu wyjeżdżał, za pięć minut byłoby po ptokach, dał nam jednak klucz do domu pielgrzyma, czajnik i wskazał kran z wodą przy garażu. Dom pielgrzyma prześliczny. Niestety, na razie bez łazienki ani toalety, w pokoju do spania wyłożone na podłodze grube przytulne dywany, w pokoju kominkowym piękny stół, są też krzesła. Idziemy po prośbie do sąsiadów, od których rano miałyśmy wziąć klucz do kościoła. Są bardzo uczynni, możemy się wykąpać! Jest pięknie. W ślicznym domku, w drewnianym stropie chrupie złośliwie a ze smakiem jeden tłusty kornik – dokładnie nad moim śpiworem. Słychać go na cały dom, na klatce schodowej wtóruje mu myszka.

WTOREK
11 sierpnia 2009 Wiśniowa-Kotuszów-Szydłów

Rano odmawiamy jutrznię w kościele w Wiśniowej Poduchownej, w którym złożone jest serce księdza Hugo Kołłontaja hrabiego Stomberg, emeryta Akademii Krakowskiej (resztę zasług znacie), wrzucamy donativo do skrzynki na listy wraz z podziękowaniami i sposobem na drewnożernego robala (natłukłam się tych łobuzów w rodzinnych meblach, więc uważam się za specjalistę), ruszamy w stronę Kotuszowa.

W Kotuszowie w przedsionku kościoła św. Jakuba piękne tablice o Camino. Księdza nie ma, pojechał na wakacje z ministrantami i dziećmi Maryi. Zupą i herbatą częstuje nas gospodyni, bardzo miła. Po długich poszukiwaniach w kancelarii dostajemy pieczątkę do credenciala. Ruszamy do Szydłowa. Znów zmienia się krajobraz, zaczynają się sady śliwkowe, już nie tak uprzemysłowione. Niestety pada i to dość porządnie. Gdy docieramy na plebanię w Szydłowie, okazuje się, że ksiądz ma remont, a w ogóle go nie ma, bo już pewnie poszedł do kościoła na mszę popołudniową. Super, będzie msza. Zahaczamy o sklep, dowiadujemy się, gdzie prawdopodobnie mogą być noclegi. Idziemy na mszę świętą do kościoła św. Władysława, króla węgierskiego. Bardzo ładny, ufundowany przez Kazimierza Wielkiego, jeden z kościołów tzw. baryczkowskich, wybudowanych ekspiacyjnie po zabiciu (na rozkaz króla) księdza Baryczki. Znajdujemy nocleg po 25 zł u państwa Szwarców. Dostajemy łóżka w pokoju, w którym od paru dni niepodzielnie króluje malarka, pani Barbara, uczestnicząca w lokalnym plenerze malarskim, początkowo niezbyt zachwycona pomysłem dokwaterowania. W restauracji „Gospoda Rycerska” przy Rynku, za nieduże pieniądze jemy pyszne, świeżutkie flaczki i smaczne pierogi, po powrocie do pokoju suszymy ubrania – zmókł mój credencial, ojejku, dlaczego nie wpadłam na to, by jego właśnie szczególniej zawinąć w foliowy woreczek? Pani Barbara chyba nas polubiła, pokazuje przegląd swoich portretów i innych obrazów, daje adres strony internetowej. Nogi w tym dniu dały nam się porządnie we znaki, pojawiły się pierwsze bąble i zakwasy.

ŚRODA
12 sierpnia 2009 Szydłów – Szczaworyż

Zależy nam na zakupach, więc choć budzimy się wcześnie, nie ruszamy od razu. Idziemy na mszę świętą poranną, żegnamy się miło z księdzem proboszczem Ryszardem Piwowarczykiem, otrzymujemy błogosławieństwo. Śniadanie jemy na kwaterze, robimy zakupy. Zwiedzamy synagogę i dokonujemy wymiany walut – za 4 złote kupujemy monetę o nominale 4 Władysławy. W synagodze wystawa malarstwa i rzeźby, jest między innymi seria płaskorzeźb o tematyce biblijnej profesora Zemły – tego samego, który zaprojektował Pomnik Powstańców Śląskich w Katowicach (najbardziej znany oprócz Spodka symbol Katowic). Przepiękny Mojżesz z tablicami Przymierza.

Wychodzimy z Szydłowa przez Bramę Krakowską. Na niej wielki transparent – za tydzień święto śliwki. Naprzeciwko, przy bocznej uliczce – mały kościół Wszystkich Świętych, a przed nim kamień z muszlą. Zastanawiamy się, czy to oznakowanie Drogi (w uliczkę przy kościele?) czy takie coś sobie a muzom. Okazuje się, że muzom, bo drogą trzeba zejść zwyczajnie na dół, tą ruchliwą, i na dole skręcić jak auto w drogę nr 756. Później Kasia nam wyjaśnia, że przy tym kościele jest nocleg, ale do teraz nie wiem, gdzie (prawdopodobnie w tym kościele, ale tego dowiedziałam się (ja czyli Sabina) ze strony Drogi po powrocie do domu).

Parę razy straszy nas deszcz, czasem to okazja do rozmowy z okolicznymi, gościnnymi gospodarzami. W Kargowie pod kościołem odpoczynek i koronka do Miłosierdzia Bożego (akurat 15.00). W Zaborzu mówimy, jak zwykle, dzień dobry mijanym przy płocie dwóm paniom. Jedna z nich, po dwóch naszych krokach, pyta:
– A może gruszki? A może i herbaty?
Taka serdeczność na ulicy spotyka nas po raz pierwszy – postanawiamy jej nie zmarnować. Pani okazuje się przemiłą emerytowaną a wiecznie zajętą nauczycielką matematyki, która niedawno, wraz z mężem, też wróciła z pielgrzymki, choć objazdowej do Włoch, wraz z księżmi michalitami i była tą wyprawą zachwycona. Wymieniamy doświadczenia i wspomnienia z Włoch. Na dalszą drogę dostajemy chleb i dwa Danio, czekoladę, do ręki po dwie gruszki i żegnamy się serdecznym Bóg zapłać.

Za Zaborzem uwaga – strzałki na asfaltowym rozstaju skręcają w lewo, ale lepiej iść prosto, do wsi, bo jest prawie przy drodze sklep, a drogi się nie nadkłada. W Strzałkowie mijamy pomnik pamięci gen. Henryka Dembińskiego (urodzonego w Strzałkowie właśnie). Do Szczaworyża jeszcze wciąż daleko. Gdy słońce zaczyna zachodzić, jesteśmy na tyle zmęczone, że dla raźniejszego kroku śpiewamy wszelkie znane piosenki harcerskie i powstańcze, na szczęście repertuaru wystarcza, choć teksty zwrotek szwankują. Tuż przed 21.00 docieramy na plebanię w Szczaworyżu. Przedstawiamy się, pytając, czy ksiądz nam udzieli schronienia, bo o tej porze trudno będzie szukać gdzie indziej. Ksiądz ma jakieś 5 sekund na decyzję „zbóje czy pielgrzymi prawdziwi?” Widocznie test wychodzi pozytywny, pyta tylko:
– To wy tak wcześniej nie uprzedzacie?
Kościół św. Jakuba w SzczaworyżuTłumaczymy, że same nie wierzyłyśmy, że do niego dotrzemy. Lepiej byłoby wiedzieć i się zapowiedzieć, ale trudno, nie wiemy, ile ujdziemy. Przyjmie nas. Prowadzi do wygodnych, choć skromnych sypialni, pośrodku łazienka, jest nawet suszarka na pranie, doskonała na nasze prane lub zwilgotniałe rzeczy. Miał akurat gościa. Poszłam się kąpać. Po chwili już nas woła – na stole rosół z krojonymi kluskami, czyli po naszemu z nudlami (po polsku z makaronem). Okazuje się – ksiądz proboszcz Stanisław Kondrak to duszpasterz policjantów, na szyi smycz z napisem „policja”. Niezwykle gościnny i sympatyczny, opowiada lokalne bóle i radości.

CZWARTEK
13 sierpnia 2009 Szczaworyż – Wiślica

Rano ksiądz w Szczaworyżu tylko dla nas oprawia dodatkową mszę świętą, znów gości śniadaniem (kopa jajecznicy na maśle, własne ogórki małosolne, same frykasy). Zostawiamy ofiarę, żegnamy się serdecznie i po małych zakupach ruszamy dalej. Już pół godziny za plebanią widać, że nie będzie wesoło. Najpierw mży, potem siąpi, potem pada coraz wyraźniej, niebo całe zaciągnięte. Chowamy się na przystanku w Skotnikach Małych, telefon do przyjaciela. Kasia obiecuje zlokalizować jakiś nocleg niezbyt daleko. Zmawiamy różaniec. Jest nocleg, możemy iść do Dobrowody, tam nas pokierują. Nie jest bardzo daleko, może godzina drogi. Pojawia się kolejna nauka tej Drogi: trzeba cierpliwie i spokojnie dokończyć, co ważne (np. różaniec), potem przestaje padać. W Dobrowodzie kłaniamy się w kościele Panu Jezusowi i idziemy na plebanię. Przegościnna gospodyni, siostra księdza proboszcza Andrzeja Peronia, plebania jak z filmu. Gdy wchodzimy, przy stole w kuchni siedzi przy kawie listonosz, zaraz po nas przychodzi znajomy księdza, chyba w sprawie wyprawy na ryby (?). Dostajemy pieczątki do credenciala, dowiadujemy się, jak dojść na nocleg. Pani gospodyni bez wielkich ceregieli daje nam pyszny krupnik i zaraz potem racuchy z cukrem i herbatę. Opowiada o rodzinie i lokalnych sprawach. Przeserdeczna. Na koniec dostajemy jeszcze bielutkie puszyste skarpety, które czekają od dawna na jakiegoś potrzebującego. Obie naraz wpadamy na pomysł, że w kościele zostawimy jakąś ofiarę (do rąk pani gospodyni byśmy się nie ośmieliły), ale niestety kościół już zamknięty. Stwierdzamy, że czasami nie można mieć satysfakcji z odwdzięczenia się, przychodzi trochę pokory.

Dziś muszla ze mną (Mirabella).
Dziś muszla ze mną (Mirabella).

Kawałek za plebanią nowa decyzja – nie pójdziemy na nocleg na Wyspę (gdzie nas kierował ksiądz z Dobrowody), pogoda się poprawiła, ruszymy jednak dalej. Znów telefon do Kasi, bo przecież nie mamy jak tam zadzwonić, by wiedzieli, że nie przyjdziemy.
Bierzemy na pamiątkę malutkie odłamki, pałętające się po drodze. Jest zbyt późno, byśmy dotarły do Probołowic. Znów telefon do przyjaciela. W Wiślicy mamy się zgłosić do księży, ale jeśli nie dotrzemy przed 20.00 to trzeba poczekać, bo jest msza fatimska. Jest dobrze. Tuż przed Wiślicą piękny kościół św. Wawrzyńca w Gorysławicach. Dla mnie szczególnie piękny, bo jestem z parafii św. Wawrzyńca, więc jakby krewnego spotkać.

Do Wiślicy docieramy dziesięć po ósmej i postanawiamy uczestniczyć we mszy świętej i różańcu fatimskim, choć już jedną mszę i jeden różaniec mamy dziś za sobą. Widocznie powinnyśmy odrobić jakieś braki.
Po zakończeniu całego nabożeństwa zgłaszamy się do proboszcza, ks. prałata Zygmunta Pawlika, a organista prowadzi nas do właścicieli noclegów.

PIĄTEK
14 sierpnia 2009 Wiślica-Probołowice-Czarnocin

Rano oglądamy dokładniej kolegiatę, przyklękamy przed dobrotliwie uśmiechniętą Matką Bożą Łokietkową w ołtarzu, na plebanii w Domu Długosza ksiądz proboszcz pieczętuje nam credenciale. Niedaleko Rynku widok nie z tej ziemi i nie z tych czasów, ale tak przezabawny, że nie sposób go odpuścić – robimy zdjęcie.

To nie kraniec wsi w XVIII wieku, lecz centrum Wiślicy. Czyż nie cudna?
To nie kraniec wsi w XVIII wieku, lecz centrum Wiślicy. Czyż nie cudna?

Nowy obraz (14)

Ruszamy dalej nie podejrzewając, że to nasz ostatni dzień na Camino. Planujemy je do soboty wieczorem. Z Wiślicy wychodzimy do Jurkowa, gdzie niezwykle piękny, choć stosunkowo młody kościół św. Teresy z Avila. Piękne rzeźby, neogotyckie ołtarze i ramy Drogi Krzyżowej, wzruszające, doskonałe rzeźbiarsko płaskorzeźby wszystkich Stacji, w tym niezwykła Pieta.

Nowy obraz (15)

Jutrznia (znów prawie w południe) w tym kościele obejmuje myślą też dawnych twórców. Aż dziw, że tak na uboczu i że nie trąbione.

W Pełczyskach z Drogi zdejmują nas na godzinę wujostwo mojego (Mirabella) męża. Dostajemy górę jajecznicy z prawdziwych jajek, wspaniałe czerwone pomidory z przyprawami i rozmawiamy o weselu ich jedynej córki, na którym mamy się za tydzień spotkać. Kościół w Pełczyskach też piękny, idziemy do Probołowic. W Probołowicach święty Jakub w drewnianym kościele, schowany w ciemności.
Matka Boża przy kościele św. Jakuba w Probołowicach. Czekamy na przyjazd księdza proboszcza Stanisława Bugajskiego, odbieramy pieczątki i błogosławieństwo i z niejaką niepewnością ruszamy dalej. Przez pewien czas wiodą nas ładnie zlokalizowane znaki lub strzałki. Znikają bez śladu na rozwidleniu błotnistych dróg. Same decydujemy, że większe prawdopodobieństwo leży w prawej odnodze. Po około kilometrze okazuje się, że miałyśmy rację – wrócił asfalt, wróciły i strzałki. Jesteśmy w Czarnocinie. Uświadamiamy sobie, że choć wszędzie trwają przygotowania – jutro jest święto Wniebowzięcia, w Czarnocinie odpust, a wokół dożynki, może być pewien problem. Chodzenie sobie po świecie dwóch kobiet w rozrywkowej atmosferze nietrzeźwych dożynek po południu może być niebezpieczne, a wcześniej jak wieczorem nie dotrzemy do Pałecznicy – ostatniego św. Jakuba, u którego chciałyśmy zakończyć pielgrzymkę. Poza tym w święto wieczorem komunikacja raczej nie funkcjonuje w tej okolicy i trudno będzie dostać się do Krakowa. Postanawiamy poradzić się księdza w Czarnocinie.

Dochodzimy do kościoła, kłaniamy się Panu Jezusowi, przy kościele dwie panie i pan stroją ołtarz polowy. Pytamy, czy w Czarnocinie są jakieś miejsca noclegowe, jakaś agroturystyka czy ktoś, do kogo można się udać na nocleg (myślimy już o tym, by po prostu rano pójść tam na świąteczną mszę, a potem powoli się zbierać w stronę domu). Kręcą głowami, raczej nie, nie ma takich przedsiębiorczych. Rzucam Sabinie, ale na głos pomysł, że może w takim razie po prostu dziś już spróbujemy się stąd powoli ruszyć?
Od tego momentu wyrzuciło nas z Drogi do domu jak z katapulty. Pan strojący ołtarz okazał się księdzem na wakacjach (chyba ks. Grzegorz Nalepa), z parafii św. Tomasza z Sosnowca. Zaofiarował się, że podrzuci nas do Krzyża (niedalekiej, w rozumieniu samochodu, miejscowości). Nie było co dywagować, podziękowałyśmy, wsiadamy. W drodze rozszerzył swoją uczynność, podwiózł nas do samej Kazimierzy Wielkiej. W Kazimierzy stał już bus do Krakowa, ruszał za pięć minut. Gdy w Krakowie wysiadłyśmy z busika, kierowane mylnym przeświadczeniem Sabiny, że jedzie tu tramwaj nr 4, który nas podwiezie do dworca, jechał inny tramwaj (nr 5), który podwiózł nas pod sam dworzec, do tunelu. Okazało się, że za kwadrans odchodzi pospieszny do Katowic, więc kupiłyśmy bilety, pociąg już był na peronie, wsiadłyśmy i o 21.29 byłyśmy w Katowicach, nadal lekko oszołomione tempem zdarzeń.

I tak nasze małe Camino dobiegło końca.

Raport o zdarzeniach czy miejscach nigdy nie odda charakteru Drogi. Nie będziemy też pisać o tym wielkiej książki – kilka większych już powstało. Kto chce, niech posmakuje sam. Kto nie przeczuwa, że w prostym chodzeniu od kościoła do kościoła można odkrywać wielką radość, temu przedstawimy tylko parę słów na zachętę: cisza, wysiłek, poruszające piękno, prosta serdeczność, zbieranie nieziemskich skarbów, niebo otwarte.

Panu Bogu dziękujemy za wszystkich spotkanych ludzi, za których już i w Drodze dziękowałyśmy i prosiłyśmy. I za tych, dzięki którym nasza Droga była możliwa, choćby taka krótka. I za naszych mężów, którzy dzielnie pozostali na posterunku domowym, by żony mogły iść. Amen

Sabina Denysenko, Mirabella Luszawska
8-14 sierpnia 2009, Sandomierz – Czarnocin (k/Probołowic)

1 Comment

  1. Fantastyczne! Wielkie dzięki za tę opowieść, opowieści o dobrych ludziach nigdy nie za wiele. I gratulacje za wytrwałość! :)
    Pozdrawiam!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s